sobota, 30 czerwca 2012

Wiosna w Tatrach przychodzi prawdziwie w wakacje

Tak długiej przerwy w pisaniu nie miałem. Dużo by o tym pisać, ale chyba nie ma takiej potrzeby...
Jeśli jeszcze nie wymarli ci, którzy tu zaglądali, to postaram się teraz trochę zadośćuczynić (nota bene słowo dziś rzadko używane) tej sporej nieobecności.

Ostatnie wydarzenie, które wyryło się w strukturze mojej kory mózgowej w sposób dość istotny to wyjście w drugi weekend maja: sobota-niedziela, nocleg w Murowańcu, a wcześnie rano - kierunek: Granaty, żółty szlak od Czarnego Stawu Gąsienicowego.


Sobotnie popołudnie raczej było jesiennym obrazem niż wiosenną zachętą, ale góry mają swoje prawa.

Szklak mi znany, wejście na szczyt i przejście przez Granaty, z nadzieją na jakikolwiek widok choć przez chwilę, bo mgły w nocy już były konkretne.
Wcześnie rano szybkie śniadanie i  wyjście. Ludzie jeszcze nie szli - widać po śladach.



Mgła, widoczność na 400 m, resztki świeżego śniegu po nocy to krajobraz tatrzański prawie w połowie maja. Staw Gąsienicowy świetnie wkomponował się w ten klimat.



 Zapewnienia wczoraj spotkanego turysty, że był bez sprzętu na Granatach, trochę uzasadniły moją chęć pokuszenia się na wyjście w tamtą stronę.
Zawsze zostawało zejście w przypadku niemożności dotarcia, choć wydawało się to mało prawdopodobne, skoro inni wyszli.

Droga  może niezbyt cudowna, ale jak na warunki o takiej porze, to na początkowym etapie bardzo dobra, można wręcz powiedzieć: tak trzymać.

Można powiedzieć, że wszystko szło bardzo dobrze, do momentu, gdy skończyło się znakowanie szlaku. Wg mnie następnie należało iść w prawo, lecz warstwa starego zimowego śniegu przykryła wszystko i nie można było zobaczyć zupełnie ani milimetra znaków szlakowych.
Za intuicją poszedłem w prawo - śladów brak, znaków brak, pozostaje iść na wyczucie.
Powrót. Droga w lewo ma ślady, idą cały czas konsekwentnie w górę. Wybieram kierunek w lewo.
Po godzinie mozolnego wchodzenia (buty wbijam w śnieg, żeby utrzymać równowagę) zaczyna się kamienista część żlebu. Korzystam z tego udogodnienia dość ochoczo, zabierając po drodze poręczny kamień kształtem przypominający dawny grot dzidy z epoki kamienia łupanego. Pojawia się myśl, że skoro nie mam czekana, to ten kawałek granitu mi go będzie zastępował.


Dalej śladów brak. Zostaje intuicyjne wychodzenie w górę, z myślą, że wyżej "przeskoczę" na właściwy szlak i przynajmniej przez Granaty sobie przespaceruję i najkrótszą drogą zejdę w dół.
Widoczność schodzi do 100 m. Im wyżej, tym chłodniej, skorupa śnieżna cały czas twarda. Dalej wbijam w nią buty, żeby móc dalej iść. Czuć zmęczenie - chyba nigdy nie szedłem w takim tempie tak krótki odcinek. W pewnym momencie noga za słabo wbija się w śnieg, druga szukając wsparcia, nie znajduje go... Przez chwilę mam świadomość, że zaraz zjadę na brzuchu, ale "czekan" granitowy wbity w śnieg ratuje mnie. Wystarczyło 2 sekundy, żeby na nim zawisnąć jedną ręką i nogami znaleźć poprzednie dziury w śniegu. Ufff, chwila na ochłonięcie, ale nie ma się co rozczulać, trzeba iść dalej. Teraz jeszcze ostrożniej, jeszcze wolniej, dokładniej wbijając buty w śnieg. Nie ma możliwości popełnienia drugi raz tego samego błędu - może za dużo kosztować...
Wyjście na górę to nie to, co zawsze do tej pory. Nie ma szlaku, ale jest miejsce na odpoczynek. Wyraźnie teraz rozumiem, że ślady, które mnie tu zaprowadziły, to tropy taterników, wspinaczy. Już mniej więcej mam świadomość, gdzie jestem, ale nie jest to nadal miejsce, do którego szedłem.


Drugie śniadanie, gorąca herbata i dawka czekolady robią swoje :) Mniejsza ilość śniegu u góry (wywiewanego przez wiatr) trochę ułatwia zadanie i odciąża mięśnie.
Idę dalej, bo choć jest dopiero ok. godz. 9.30, to nie jestem ani w połowie drogi.
Wyjście wyżej powoduje niewiele zmian, po 10 minutach dochodzę do momentu decydującego.


 Rozumiem, że jestem u podnóża Granata(u?), na przełęczy - w jedną stronę choć nie widzę, mam Dolinę Pięciu Stawów, z drugiej Czarny Staw Gąsienicowy. Przede mną ostre wyjście, w zasadzie wspinaczkowe albo powrót.
Decyduję się na wyjście. Skały są oszronione, ale idę. Przy czwartym kroku wzwyż okazuje się, że bez uprzęży i sprzętu to nie jest wyjście na tę porę i na ten stopień trudności. Plecak nie ułatwia zadania.
Powrót.
Również powolny, teraz trochę łatwiejszy, bo inne partie mięśni pracują. Nadal trzeba uważać, żeby się nie dać zwieść. Pod koniec zejścia, mój granitowy "czekan" rozpada się na pół. Refleksja o tym, że gdyby to było wcześniej...., przywraca mi wiarę w Opatrzność.
Nie spodziewałem się aż takiego scenariusza, ale różnie to bywa. Ważne, że w całości i bez żadnych większych przygód.
Ale powstaje we mnie myśl, żeby zainwestować w odpowiedni sprzęt i wybrać się zimą, tym razem już nie samemu, ale z kimś kto zna się bardziej na rzeczy.

Przy zejściu w dół jeszcze ładnymi widoczkami uraczył mnie Gąsienicowy, ...



...a później już dużo niżej, wyłaniający się z mgły Kościelec.



PS.
Po jednym komentarzu dołączam jeszcze "czekan" - niewątpliwie ważny element tego wyjścia. :)



24 komentarze:

  1. Cieszę się, że zdrowo myślałeś. Lepiej czasem zawrócić... i wrócić :) pomysł wybrania się ze sprzętem i kimś znającym się jest bardzo dobry skoro lubisz te klimaty! Trzymam kciuki!!

    P.S.:) można można wrócić do przeszłości, akurat ja nie tym konkretnym smakiem (nie znałam tego ciasta jako mała dziewczynka), ale innymi owszem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za kciuki :)
      Myślę teraz, po przeczytaniu Twojego komentarza, że są różne kanały powrotu do przeszłości: smak, zapach, słuch (dawna piosenka) no i pamięć, zanim ją amnezja pożre :D

      Usuń
    2. Amnezja amnezją... wiatr górski może Ci wywiać wspomnienia ;p także uważaj :)


      P.S. Też słyszałam to powiedzonko ;D baardzo trafne... niestety ;p albo może i stety... Mimo iż plany poszły w łeb... a ja czuję się kiepsko, już dostrzegam pozytywne strony tej sytuacji :)

      Usuń
  2. Nie wymarłam, o nie :P

    Bardzo emocjonujący kawałek drogi, zastanawiałam się przez moment, na ile jesteś szalony i rozsądny.

    Dzięki Ci opatrzności :)

    Dobrze, że jesteś!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawe Twoje spostrzeżenie, bo nigdy nie patrzyłem na siebie w kategoriach szaleństwa i rozsądku :)
      Dzięki, z wzajemnością!

      Usuń
    2. równowaga - to się chyba tak nazywa :)

      Usuń
    3. No tak, z tym że zupełnie inaczej brzmi ;)

      Usuń
    4. Nigdy nie rozpatrywałam tego wg brzmienia słów :P

      Usuń
    5. Są różne zboczenia ;)
      http://www.youtube.com/watch?v=kQfIEkz9SCQ&feature=related

      Usuń
  3. wciąż zaglądam ;)
    Tatry. Tatry zimą i wczesną wiosną dla mnie są zbyt piękne i zbyt niebezpieczne. Aczkolwiek mój pobyt sylwestrowo - noworoczny w samym Zakopanym oraz wycieczkę z Gubałówki na Butorowy wspominam dobrze. Znaczy spacerek, chciałam powiedzieć :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, choć to brzmi zbyt mało wymownie :)
      Spacerek czy wycieczka w Tatrach to dla mnie zawsze jest coś :)

      Usuń
    2. Jakby nie było, znów mnie zainspirowałeś ;))) Te Tatry mi teraz po głowie chodzą... Oj chodzą...

      Usuń
    3. To mnie zaskakujesz tymi inspiracjami :))
      Może Tatry od tego chodzenia coś jeszcze wychodzą ;)

      Usuń
    4. Widać po mobilizacji w komentarzach, że czytelnicy "wysypiska..." to nie jest gatunek na wymarciu;)

      Zdjęcia rewelacyjne! Zazdroszczę autorowi, bo sama pewnie nigdy nie zdobędę się na to, by w takich warunkach i w taką pogodę ruszyć w Tatry.

      Zabrakło tylko zdjęcia głównego bohatera tej historii - czyli czekana;) Być może sprawił, że autorowi udało się podzielić swoimi przeżyciami. Opatrzność działa, nie wątpię. Oby takie graniczne doświadczenia wzmacniały naszą ufność.

      Pozdrawiam serdecznie
      Amatorka wędrówek beskidzkich ;)

      Usuń
    5. Beskidzka Amatorko,
      cieszy mnie to niewymieranie :)
      A "czekana" chyba dołożę, bo rzeczywiście to heros tego wyjazdu - mam go w domu oczywiście ;)
      Po zejściu na dół i uświadomieniu sobie wszystkiego rzeczywiście trudno wątpić w Opatrzność.
      Pozdrawiam też, choć nie mogę znaleźć Twojego bloga - dla mnie jest niewidoczny :(

      Usuń
    6. Czekan dołóż (czekanem to już może nie koniecznie;)

      A co do mojej widoczności, to cóż mogę powiedzieć - ja mojego bloga widzę...
      rzadko, bo rzadko, ale to inna kwestia;) Na pocieszenie dodam, że Twój też często nie chce mi się otworzyć i dopiero kilkukrotne odświeżanie daje jakiś efekt wizualny;) To na pewno wina nowego interfejsu, który ciągle pozostaje dla mnie nieogarnialny:/

      Usuń
    7. Dokładam - bez obaw :)
      Interfejs trochę komplikuje, ale idzie się przyzwyczaić prędzej lub później.
      No i w końcu podstępem znalazłem masalę ;)

      Usuń
  4. Zaglądam 3 raz, cudownie chłodne zdjęcia i tyle przestrzeni, w tym upale działają jak chłodny prysznic!
    Ciesze się, że jesteś cały"))

    OdpowiedzUsuń
  5. Nawet spóźnione wpisy mają swoje plusy :)
    Też się cieszę, bo mogę podczytywać różne ciekawe rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
  6. witaj;)
    przywędrowałam tu od "just mi"...bo tu o Tatrach...:P
    Kocham góry,szczególnie Tatry,ale niestety nie tak profesjonalnie,nie ta kondycja...
    Bardzo ciekawy opis wycieczki ,piękne zdjęcia...jakby wiosna jeszcze odległa ,ale tak jest w wyższych partiach i widoki sa niepowtarzalne,od zieleni dolinek,po biel śnieżnych szczytów...
    no i "trochę" emocji tu jest:niebezpieczeństwo i ulga,że Autor zawrócił mądrze...:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć :)
      "just me" staje się medium ;)
      Tatry rzeczywiście mają coś w sobie...
      Dzięki za wszystkie pozytywne słowa - to była naprawdę emocjonująca wyprawa, chyba jedna z niewielu takich.

      Usuń
    2. góry mają właśnie to w sobie,że na każdym poziomie są emocje,dla tych co wspinają sie dośc wysoko i dla tych co po dolinach chodzą...
      Najważniejsze,że była to emocjonująca wycieczka .
      :-)

      Usuń
    3. Coś w tych różnych poziomach jest - również emocjonalnych :D

      Usuń